Cóż, "Bobby Jones" okazał się bardzo typową, sztampową wręcz biografią, a raczej hagiografią. Całość poprowadzona jest zgodnie z wszelkimi prawidłami od dzieciństwa pełnego chorób i niepokojów, w którym rodzi się talent, przez dorastanie, dojrzewania zarówno na polu golfowym jak i poza nim, aż po wielki, niewiarygodny sukces. Film opowiedziany jest jak bajka. Malownicze zdjęcia, piękne stroje i postaci, którym bliżej do bohaterów książek niż prawdziwych ludzi. Film jest zrobiony profesjonalnie, bez większych wpadek, dlatego też daje się go przełknąć w całości. Jednak poza podlizywaniem się zmarłej legendzie "Bobby Jones" nie oferuje nic poza pyłem pozorów. Jest tylko jedna rzecz, która wyraźnie nie pasuje... muzyka Hornera. Na potrzeby tego filmu nie postarał się stworzyć ani jednej oryginalnej sekwencji, wszystko to już słyszeliśmy wcześniej. Robiło to dziwaczne wrażenie: oglądam film o największym golfiarzu świata, ale wystarczy zamknąć oczy i wsłuchać się w muzykę, aby przenieść się na pola Szkocji, by oglądać triumf jednego z największych bohaterów tego kraju.
"Bobby Jones" można obejrzeć, zwłaszcza jeśli ktoś interesuje się golfem. Pominięcie tego tytułu nie będzie jednak wielką stratą.