Llewyn ma wszystko, ale nie ma nic. Bo choć przesycony pasją, która ogranicza perspektywę i poszerza horyzonty jednocześnie, tak jest pochłaniająca, nie potrafi przekuć jej w złoto zdolne
Llewyn ma wszystko, ale nie ma nic. Bo choć przesycony pasją, która ogranicza perspektywę i poszerza horyzonty jednocześnie, tak jest pochłaniająca, nie potrafi przekuć jej w złoto zdolne zapewnić mu karierę, o jakiej marzy, a przynajmniej tzw. stabilizację, przetrwanie w wielkim mieście. Biega na przesłuchania, grywając w międzyczasie w lokalnym Gaslight Café, lecz bez spodziewanego rezultatu, a przecież talentu mu nie brak. To bohater tragiczny, kolejny, zresztą, w filmowym zbiorze osobowości braci Coen.
"Co jest grane, Davis?" to film-znak, dzieło emblematyczne reżyserskiego duetu. Najnowszy obraz autorów "Prawdziwego męstwa" jest jak lustro, w którym odbiły się – nieprzypadkowo, rzecz jasna – nieomal wszystkie charyzmaty ich dotychczasowej twórczości. W scenopisarski rys, w każdy kadr "Inside Llewyn Davis" panowie powciskali alegoryczne nośniki czarnego humoru, którego identyfikacja to jak strzelić do celu Roosterowi Cogburnowi, i to po pijaku. Nienaganne, płynne rozparcelowanie akcji w treści i obrazie, zharmonizowana konstrukcja dźwięku i muzyki oraz znamienny ton struktury narracji stanowią świadectwo bezbłędnego wręcz wykorzystania narzędzi X muzy, a nade wszystko – uwielbienia w snuciu jej językiem historii.
Joel i Ethan Coenowie po raz kolejny pokazali też mistrzostwo filmu aktorskiego. Wszystkie role, począwszy od tytułowego Davisa (znakomity Oscar Isaac), aż po epizodycznego Ala Cody (kapitalny Adam Driver), świetnie rozpisane i świetnie oddane, pompują opowieści krew, sprawiając, że ta tętni nie tylko w takt wygrywanego chwytliwie przez bohaterów folku. Idzie tu w głównej mierze o gest, o wypowiedziane na czas słowo, odpowiednio zaintonowane i wyartykułowane, i o absurdalność sytuacyjną, która na przemian targa nerwy i obłaskawia. Każda scena to kunsztownie dopracowany akt, który hipnotyzuje lekkością i swadą naraz, a że uchwycona przez Bruno Delbonnela ("Harry Potter i Książę Półkrwi", "Mroczne cienie”) z powabnością godną kamery Rogera Deakinsa (u Coenów na etacie), pozostawia sytym bez wzdęć.
Nie da się ukryć – w "Co jest grane, Davis?" bracia Coen skondensowali swoje najlepsze. Są płynne, ostre dialogi, są odszczepione figury, są atrybuty, które żałosnym przypadkiem zaganiają fabułę – a głównie protagonistę – w kozi róg (by przypomnieć choćby kruka z "Ladykillers", za sprawą którego żywota dokonał enigmatyczny profesor G. H. Dorr a który jest symbolem upadku bohatera równorzędnym do tych kilku przykrych, wypowiedzianych w przypływie frustracji i, oczywiście, nie w porę słów nowojorskiego muzyka, określających także jego fatalizm). Nic więc nie pozostawia wątpliwości co do tożsamości symulakrum „Inside Llewyn Davis“, a cierpki, demoniczny zgrzyt-krzyk otwieranych drzwi, który straszył trwożliwego Bartona Finka w hotelowym pokoju, kładzie tylko na dziele autorski stempel.
Jest w kinie twórców "Poważnego człowieka" rodzaj scenicznej i literackiej poetyki, która, wraz z wpisaną w ich osobisty kanon stylu dozą nieprawdopodobieństwa, tworzy aberracyjne tragikomedie, wikłające dramatis personae w nierozwiązywalny konflikt. "Co jest grane, Davis?" nie tyle wykorzystuje tą tendencję jako kolejny utwór w dorobku Amerykanów, co wprost stwarza ją na nowo, dobitniej niż kiedykolwiek akcentując ironię losu. Szczęściem, w jej założeniach zawsze znajdzie się miejsce dla jakiegoś rudego kota, za którym – jak za owym losem – trzeba gonić, by złapać go wreszcie za ogon. Choćby w nieskończoność.